Archiwum 21 lipca 2008


Dom mojej matki 5
21 lipca 2008, 22:34

— Więc dlaczego? Dlaczego się nie cieszysz? Nie jesteś głodna i nie jestem dla ciebie
złym dzieckiem; sama to przyznajesz, nawet wtedy, gdy milczysz, wiem o tym... Ale chociaż
jestem twoim synem, nie może mnie wzruszać twój smutek, że nie masz własnego, małego
domku na przedmieściu, kiedy widzę radość innych ludzi, wprowadzających się do wielkich,
wspólnych domów. Mamo, przestań...
Matka moja umarła. Umarła nie dlatego, że nie spełniła swych pragnień, lecz dlatego,
że była starą i schorowaną kobietą. Jej ostatnie słowa nie były skargą, że nie doczekała
małego, własnego domku, lecz życzeniem szczęścia dla mnie.
Ja pozostałem. Żyję i dalej cieszy mnie widok jasnych, wielkich domów. Wiem, że
mieszczą one w sobie również wiele pragnień, cierpień, na pewno o wiele większych i
słuszniejszych od tych, które miała moja matka.
Lecz czasem ciężko mi żyć: właśnie wtedy, kiedy przechodzę obok takich wielkich,
jasnych domów, a także kiedy nocami wałęsam się po krzywych i piaszczystych uliczkach
przedmieścia, gdyż z natury swej jestem włóczęgą. Pogodziłem się już z owym dziadem,
opowiada mi on czasem o wszystkich najwspanialszych rzezimieszkach, jacy deptali te ulice,
i oczy jego są pełne marzenia.
Tak, jest mi ciężko, gdy patrzę, w oświetlone lub ślepe — nocą — okna każdego
domu. Lecz najbardziej smutno mi, gdy idę wieczorem nad Wisłą i widzę odbijające się w
wodzie światła: ulic, domów i gwiazd.
Bo pamiętam, że matka moja chciała, aby jej mały, własny, kolorowy dom — stał nad
rzeką.

 

KONIEC

ręceprecz odTybetu

Dom mojej matki 4
21 lipca 2008, 10:33

Chodziłem czasem na przedmieście i wałęsałem się godzinami po piaszczystych i
krzywych uliczkach, gdzie przycupnęły małe domki. Doszedłem do tego, że patrzyłem na nie
z nienawiścią i z nienawiścią także myślałem o sobie, że mały ten domek w jakimś sensie
przesłania mi widok na ogromny mój świat. Lecz nie mogłem go zburzyć. Ohydne były dla
mnie słoneczniki i zielone sztachetki, klomby i spacerujące po nich kury, radośnie umorusane
dzieci i koty leżące w słońcu. Pogardzałem każdym z tych ludzi mieszkających w kolorowych
domkach na peryferiach naszego miasta. Gdyby to zależało ode mnie, zabroniłbym budować
takie domki. Myślałem wtedy o strasznej sile, jaką jest ludzkie przyzwyczajenie. Zabroniłbym
budować takie domki, gdyż zdawało mi się, że ci, którzy w nich mieszkają, nie wiedząc o
tym, sami pozbawiają się rzeczy o wiele większych.
“O, mamo — myślałem — łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność niż
porozumieć się z drugim człowiekiem”.
Kiedy przebywałem na przedmieściu — a przebywałem dość często, gdyż jestem z
natury łazęgą — drażniło mnie nawet powietrze ciągnące od wilgotnych pól zza rzeki. Czyste
poranki i łagodne, pełne mgieł zachody słońca budziły we mnie pogardę, jaką mam dla kiczu.
Kiedyś — była to niedziela — zobaczyłem dziada siedzącego w kalesonach na progu. Mrużył
oczy od słońca i leniwie przebierał palcami po klawiszach, gdyż trzymał na kolanach
harmonię. “Oto — pomyślałem dygocąc ze wściekłości — przeżytek”. Zwróciłem mu uwagę;
grzecznie powiedziałem, że nasze miasto jest wielkim miastem i on jako jego mieszkaniec... i
tak dalej. Dziad spojrzał na mnie sennie, potem zawołał swoich trzech synów wyglądających
bardzo po junacku, a ci obeszli się ze mną brutalnie. Kiedy na czworakach wycofywałem się z
placu boju, dziad otworzył jedno oko i rzekł:
— Mocnych demokracja zamknęła...
To zraziło mnie na jakieś dwa tygodnie, lecz potem znów wałęsałem się po
przedmieściu. Wydawało mi się, że gdzieś tam właśnie tkwi jakaś siła magnetyczna, którą
znają wszyscy ludzie prócz mnie.
— Czy nie widzisz — mówiłem do matki — tych wszystkich pięknych białych
domów? Nie widzisz tych ulic? Masz oczy, lecz nie masz serca i dlatego twoje oczy są ślepe.
— Oczy moje są ślepe dlatego — mówiła matka — że nie widzę mojego małego,
własnego domu. To wszystko.
— Czy jest ci źle żyć? Nie wierzysz ludziom? Nie wierzysz nam?
— W cóż mogłabym wierzyć, jeśli nie w czyste ręce swego dziecka?

 

ręceprecz odTybetu